pytanie: Wiesz, ile będę miał lat, zanim nauczę się grać na fortepianie?
odpowiedź: Tyle, co wtedy, kiedy się nie nauczysz.
„Jestem za stara, żeby iść do szkoły filmowej“ – mówiłam sobie w wieku trzydziestu pięciu lat. Gdy się do niej dostałam, przekonałam się, że faktycznie mam o piętnaście lat więcej niż koledzy z roku. Odkryłam też, że mam silniejszy głód tworzenia, bogatsze doświadczenie życiowe i znacznie szybciej się uczę. Teraz, gdy sama wykładam w szkole filmowej, widzę, że do moich najlepszych uczniów należą ci, którzy zaczynają w późnym wieku.
„Jestem za stary, żeby zostać aktorem“ – często skarżą się studenci. Dodam, że z teatralną przesadą. Nie zawsze są zadowoleni, gdy zaprzeczam. Znakomity aktor John Mahoney zajął się aktorstwem tuż przed czterdziestką. Po dziesięciu latach obfitującej w sukcesy kariery dostaje angaże z wyprzedzeniem na trzy kolejne filmy i pracuje z najlepszymi reżyserami świata.
„Jestem za stary, żeby zostać prawdziwym pisarzem“ – to inna często spotykana skarga. Kolejny nonsens, przywoływany dla ratowania ego. Raymond Chandler zaczął publikować grubo po czterdziestce. Doskonała książka Jules i Jim była pierwszą powieścią człowieka przeszło siedemdziesięcioletniego.
Przyjrzyjmy się teraz przeciwnemu biegunowi: „Spróbuję, gdy będę na emeryturze”. Ciekawy wariant tej samej trasy nastawionej na ratowanie ego. Nasza kultura gloryfikuje młodość i przyznaje młodym prawo do eksperymentowania. Starców traktujemy lekceważąco, ale za to pozwalamy im na odrobinę szaleństwa.
Wielu zablokowanych twórców mówi sobie, że są za starzy, a równocześnie za młodzi, by realizować swoje marzenia. Starzy i zbzikowani mogliby spróbować. Młodzi i głupi mogliby spróbować. W jednym i drugim scenariuszu warunkiem koniecznym twórczych poszukiwań jest bzik. Nie chcemy wyjść na zbzikowanych. A spróbować czegoś takiego (co by to nie było) w naszym wieku (jaki by on nie był) wyglądałoby na wariactwo.
Możliwe.
MOJA WŁASNA PODRÓŻ
Pierwsze warsztaty rozwoju twórczego prowadziłam w Nowym Jorku. Robiłam to, ponieważ coś kazałomi to zrobić. Pewnego razu szłam brukowaną ulicą w Greenwich Village, skąpaną w pięknym popołudniowym świetle. Nagle dotarło do mnie, że powinnam zacząć uczyć ludzi - grupy ludzi - jak pozbyć się twórczych blokad. Może było to życzenie, które wyszeptał inny spacerowicz. W Greenwich Village jest więcej artystów – również zablokowanych – niż gdziekolwiek w Ameryce.
Może ktoś westchnął: „Muszę się odblokować”. A ja podchwyciłam tę myśl i odpowiedziałam: „Wiem, jak to zrobić”. W moim życiu zawsze pojawiały się silne wewnętrzne wytyczne. Nazywam je „rozkazami wymarszu“. W każdym razie nagle uświadomiłam sobie, że wiem, jak odblokowywać ludzi i że muszę się tym zająć, zaczynając od lekcji, które sama wcześniej przerobiłam.
Co to były za lekcje?
W styczniu 1978 roku przestałam pić. Nigdy nie uważałam, że to alkohol czyni mnie pisarką, ale wówczas znienacka pojawiła się myśl, że jeśli nie będę pić, to przestanę pisać. W moim umyśle pisanie zawsze szło z piciem w parze jak, nie przymierzając, whisky z wodą sodową. W moim wypadku sztuczka polegała na tym, by oszukać lęk i przelać słowa na papier. Bawiłam się w wyścig z czasem, próbując pisać, nim zamroczy mnie alkohol i twórcze źródełko wyschnie.
Zanim dobiegłam trzydziestki i raptownie wytrzeźwiałam, miałam własne biuro na terenie wytwórni Paramount i na uprawianej w taki sposób twórczości zbudowałam karierę. Była to twórczość spazmatyczna. Twórczość, która owszem, tryskała, ale nierówno, jak krew z uszkodzonej tętnicy. Dziesięć lat pisarstwa nie nauczyło mnie niczego poza rzucaniem się na oślep na kolejne zadania i waleniem głową w mur. Jeśli twórczość miała wtedy dla mnie jakikolwiek sens duchowy, to tylko taki, że przypominała ukrzyżowanie. Kaleczyłam się o ciernie prozy. Krwawiłam.
Gdybym była w stanie dalej pisać w ten sam przysparzający cierpienia sposób, na pewno robiłabym to do dziś. W tygodniu, kiedy przestałam pić, w ogólnokrajowych czasopismach, ukazały się dwie moje publikacje, ukończyłam scenariusz filmu fabularnego i miałam problem alkoholowy, z którym przestałam sobie radzić.
Mówiłam sobie, że jeśli trzeźwość ma oznaczać brak twórczości, to nie chcę trzeźwieć. Zdałam sobie jednak sprawę, że dalsze picie w końcu zabije i mnie, i twórczość. Musiałam się nauczyć pisać na trzeźwo – albo na zawsze zrezygnować z pisania. Po prostu musiałam znaleźć nową ścieżkę twórczą. I od tego zaczęła się moja nauka.
Nauczyłam się powierzać swoją twórczość jedynemu bogu, w jakiego byłam skłonna uwierzyć – bogu twórczości, sile życiowej, którą Dylan Thomas nazywał „siłą, która biegnie przez zielony lont, by wybuchnąć kwiatem”. Uczyłam się usuwać się tej sile twórczej z drogi i pozwalać, by działała przeze mnie. Nauczyłam się siadać nad kartką i zapisywać to, co słyszałam. Pisanie zaczęło bardziej przypominać podsłuchiwanie niż konstruowanie bomby atomowej. Przestało być skomplikowaną operacją i nie groziło już w każdej chwili wybuchem. Nie musiałam być w odpowiednim nastroju. Nie musiałam mierzyć emocjonalnej temperatury, by sprawdzić, czy zbliża się natchnienie. Po prostu pisałam. Bez targowania się. Dobrze, źle? Nie moja sprawa. Nie ja to robię. Przestałam być świadomą własnych ograniczeń autorką, więc pisałam swobodnie.
Patrząc wstecz, jestem zdumiona, że potrafiłam porzucić rolę artysty cierpiącego. Nic nie umiera z większym trudem niż fałszywe wyobrażenia. A trudno o wyobrażenia bardziej fałszywe niż te, które mamy na temat sztuki. Na mitycznego cierpiącego artystę możemy zwalić tak wiele: pijaństwo, rozwiązłość, problemy finansowe, bezwzględność czy skłonności autodestrukcyjne w sprawach osobistych. Przecież każdy wie, że artyści są bez grosza, stuknięci, rozwiąźli i niegodni zaufania! Gdyby było inaczej, jak bym się tłumaczyła?
Myśl, że mogłabym być normalna, trzeźwa, a zarazem twórcza, przerażała mnie. Oznaczałoby to bowiem, że odpowiedzialność spada na mnie. „Skoro mam takie dary, powinnam z nich korzystać?”. Owszem.
Szczęśliwie w moim życiu pojawił się wówczas inny zablokowany pisarz, z którym – i nad którym – pracowałam. Zaczęłam uczyć go tego, czego sama się uczyłam. (Usuń się z drogi. Niech to coś działa poprzez ciebie. Mnóż zapisane strony, a nie krytyczne oceny.) I on także zaczął się odblokowywać. Było nas już dwoje. Niebawem dopadłam kolejną „ofiarę”, tym razem malarkę. Narzędzia okazały się użyteczne również dla przedstawicieli sztuk wizualnych.
Byłam podekscytowana. W chwilach uniesienia wyobrażałam sobie, że staję się kartografem krainy twórczości, kreślącym na mapie drogę wyjścia z chaosu dla siebie i dla każdego, kto zechce pójść w moje ślady. Nigdy nie zamierzałam zostać nauczycielką. Złościłam się tylko, że sama nie miałam nauczyciela. Dlaczego muszę wszystkiego uczyć się sama metodą prób i błędów, raz po raz natrafiając na mur? Powinna istnieć, myślałam, jakaś metoda uczenia nas, artystów. Skróty i zagrożenia na szlaku mogłyby być jakoś oznakowane.
Takie myśli kłębiły się w mojej głowie podczas popołudniowych spacerów, kiedy syciłam oczy świetlnymi refleksami na rzece Hudson i kombinowałam, co by tu nowego napisać. I oto przychodzi rozkaz wymarszu: mam uczyć!
Nie minął tydzień, a zaoferowano mi posadę nauczycielską i miejsce do pracy w Nowojorskim Instytucie Sztuki Feministycznej, o którym nigdy dotąd nie słyszałam. Moja pierwsza grupa kursantek – zablokowanych malarek, pisarek, poetek i filmowców – zebrała się sama. Zaczęłam wykładać lekcje, które znajdziecie w książce.
Droga Artysty zaczęła się od notatek z zajęć, których spisywanie zlecił mi mój partner Mark Bryan. Gdy wieść o nich się rozniosła, zaczęłam rozsyłać materiały pocztą. Jeżdżący z wykładami jungista John Giannini wspominał o tych technikach, gdziekolwiek dawał odczyt - czyli najwyraźniej wszędzie. W ślad za jego rekomendacjami nadchodziły prośby o materiały. Uczniowie pojawiali się na całym świecie. „Przebywam w Szwajcarii na zlecenie Departamentu Stanu. Proszę mi przysłać...” No to słałam.
Materiały się rozrastały, rosła też liczba uczniów. W końcu, nakłaniana stanowczo przez Marka: „Spisz to wszystko. Możesz pomóc wielu ludziom. Z tego powinna być książka!”, zaczęłam nadawać moim przemyśleniom uporządkowaną formę. Ja pisałam, a Mark, który stał się moim współwykładowcą i ekonomem, wskazywał to, co pominęłam.
Notatki te przybrały w końcu postać planu odrodzenia twórczego na zasadzie „zrób to sam”. Narzędzia przedstawione w tej książce są procedurami reanimacyjnymi, takimi jak oddychanie „usta-usta” czy rękoczyn Heimlicha. Proszę, korzystajcie z nich i przekazujcie innym.
Wielokrotnie słyszałam coś w tym stylu: „Zanim przerobiłam twój kurs, byłam całkowicie odcięta od własnej kreatywności. A później stopniowo zaczęły dziać się cuda. Wróciłam do szkoły, żeby zrobić dyplom aktorski. Po raz pierwszy od lat idę na casting. Regularnie piszę, a co najważniejsze, wreszcie bez zażenowania nazywam siebie artystką“.
Wątpię, czy zdołam opisać wrażenie cudowności, którego doświadczam jako nauczycielka, kiedy widzę „przed” i „po” w życiu moich uczniów. Przeobrażenie fizyczne, jakie przechodzą już w trakcie kursu, bywa szokujące. W takich chwilach uświadamiam sobie dosłowność terminu „oświecenie”. Gdy uczestnicy kursów docierają do własnej energii twórczej, ich twarze jaśnieją. Ta sama naładowana duchowością atmosfera, która emanuje z wielkich dzieł sztuki, może zaistnieć na zajęciach poświęconych rozwojowi twórczości. W pewnym sensie, ponieważ jesteśmy istotami twórczymi, nasze życie staje się dziełem sztuki.
NAPEŁNIANIE STUDNI
Sztuka posługuje się obrazami. Podczas aktu twórczego czerpiemy ze swojej wewnętrznej studni. Owa studnia - nasz zbiornik artystyczny - w idealnej sytuacji przypomina dobrze utrzymany staw rybny. Są tam ryby wielkie i małe, tłuste i chude – cała obfitość twórczych pomysłów czekających na odłów. My artyści musimy troszczyć się o artystyczny ekosystem. Jeśli go zaniedbamy, nasza studnia czy staw mogą ulec wyczerpaniu, zastojowi, zablokowaniu.
Każdy dłuższy okres pracy, każde większe dzieło, powoduje znaczne zużycie artystycznego zbiornika. Nadmierne czerpanie z niego, podobnie jak przeławianie stawu, zubaża dostępne nam zasoby. Nadaremnie wówczas próbujemy złowić pożądany obraz. Nasza kreatywność wysycha, a my zastanawiamy się: „Dlaczego właśnie teraz, gdy wszystko szło tak dobrze?”. Prawda jest taka, że kreatywność może wyschnąć właśnie dlatego, że funkcjonowała tak dobrze.
Musimy się nauczyć pielęgnować własne artystyczne ja. Musimy być na tyle czujni, aby świadomie i regularnie odnawiać swoje twórcze zasoby. Ponownie, można by rzec, zarybiać staw. Proces ten nazywam napełnianiem studni.
Napełnianie studni wiąże się z aktywnym poszukiwaniem obrazów, którymi będzie można uzupełnić swoje zasoby twórcze. Sztuka rodzi się z uwagi, a jej położną jest szczegół. Komuś może się wydawać, że źródłem sztuki jest ból, ale bywa tak po prostu dlatego, że ból pomaga skupić się na szczegółach (na przykład na pięknym aż do bólu wygięciu szyi utraconej kochanki). Może nam się wydawać, że sztuka to zamaszyste ruchy pędzla, ambitne projekty, wielkie plany. Jednak jej źródłem jest szczegół - prześladuje nas konkretny obraz i to on staje się treścią naszej sztuki. Nawet pośród najgłębszego cierpienia ten konkretny obraz budzi w nas zachwyt. Artysta, który twierdzi, że jest inaczej, kłamie.
By posługiwać się językiem sztuki, musimy się w nim rozgościć. Jest to język pozasłowny, nawet jeśli twoja sztuka polega na ubieraniu obrazów w słowa. Język artystyczny jest mową zmysłów, przeżytych doświadczeń. Pracując nad swoim dziełem, zanurzamy wiadro w studni własnych doświadczeń i wyciągamy z niej obrazy. Skoro tak, to musimy nauczyć się również napełniać ją obrazami. Jak to się robi?
Dolewamy nowe obrazy. Sztuka to działalność mózgu artystycznego. Mózg artystyczny operuje obrazami, jest źródłem i przystanią naszych najtrafniejszych impulsów twórczych. Do mózgu artystycznego nie da się skutecznie dotrzeć – ani go pobudzić – jedynie za pomocą słów. Mózg artystyczny to mózg zmysłowy: wzrokowy i słuchowy, zapachowy, smakowy i dotykowy. Wszystko to jest tworzywem magii, a właśnie magia jest żywiołem sztuki.
Przy napełnianiu studni myśl magicznie. Myśl zachwytem. Myśl zabawą.
Nie myśl obowiązkiem. Nie rób tego, co „powinieneś” robić: na przykład ślęczeć nad nudnym, ale polecanym tekstem krytycznym. Rób to, co cię intryguje, zgłębiaj to, co cię interesuje; nie myśl o maestrii, ale o misterium, tajemnicy.
Tajemnica pociąga, prowadzi, wabi. (Obowiązek może natomiast otępiać, gasić zapał, sprawiać, że się „wyłączamy”.) Przy napełnianiu studni kieruj się przeczuciem tajemnicy, a nie przydatnością. Tajemnice mogą być bardzo proste: co zobaczę, jeśli tym razem pojadę inną drogą? Zmiana trasy zanurza nas w teraźniejszości. Na nowo skupiamy się na świecie widzialnym, odbieranym zmysłem wzroku. (...)
Napełnianie studni nie zawsze musi być poszukiwaniem nowości. Studnię można napełnić przez gotowanie. Kiedy siekamy warzywa, kiedy je obieramy, to samo robimy ze swoimi myślami. Pamiętaj: sztuka jest działalnością mózgu artystycznego. Dociera się do niego przez rytm i rym, a nie przez rozum. Skrobanie marchewki czy obieranie jabłka są – dosłownie - naszą strawą duchową.
Studnię uzupełnia każda regularna, powtarzalna czynność. Pisarze spotkali się zapewne z wyciskającymi łzy opowieściami o siostrach Brontë i nieszczęsnej Jane Austen, które musiały ukrywać swoje opowiadania pod tamborkiem. Drobny eksperyment z zajęciami domowymi rzuca na sprawę nowe światło. Szycie i cerowanie, czynności z natury regularne i powtarzalne, działają na wewnętrznego artystę kojąco, a równocześnie stymulująco. Szyjąc, nieraz zszywamy luźne wątki fabuły. „Szew” brzmi podobnie jak „siew”, a gdzie siew, tam i plon.
„Dlaczego najlepsze pomysły przychodzą mi do głowy pod prysznicem?“ – podobno spytał kiedyś zirytowany Einstein. Na to pytanie odpowiadają współczesne badania: branie prysznica jest zajęciem angażującym artystyczną część mózgu.
Prysznic, pływanie, pucowanie, polerowanie, prowadzenie samochodu – tyle słów na „p”! – wszystko to czynności regularne i powtarzalne, które przełączają nas z mózgu logicznego na bardziej twórczy mózg artystyczny. Rozwiązania śliskich problemów mogą się wynurzyć z wody, w której zmywamy naczynia, albo wyskoczyć zza zakrętu szosy...
Przekonaj się, która z tego typu czynności najlepiej sprawdza się w twoim przypadku, i korzystaj z niej. Wielu artystów odkryło, że warto wozić w samochodzie notes albo dyktafon. Steven Spielberg utrzymuje, że absolutnie najlepsze pomysły przychodziły mu do głowy na autostradzie. To nie przypadek. Klucząc w strumieniu pojazdów, zanurzał się jako artysta w nieprzerwanym, wiecznie zmiennym strumieniu obrazów. Obrazy uaktywniają mózg artystyczny. I napełniają studnię.
Kluczowe znaczenie dla napełnienia studni ma koncentracja. Życiowym doświadczeniom trzeba wyjść na spotkanie, a nie ignorować je. Wielu z nas filtruje swoją świadomość, oddając się kompulsywnemu czytaniu. W zatłoczonym (a więc interesującym) pociągu pochylamy się nad gazetą, nie zwracając uwagi na otaczające nas widoki i dźwięki – obrazy, które mogłyby uzupełnić naszą studnię.
Wyrażenie „blokada twórcza” należy rozumieć dosłownie. Blokady trzeba wykrywać i usuwać. Najbardziej niezawodną metodą jest napełnianie studni.
Sztuka to gra wyobraźni na boisku czasu. Włącz się do gry.
Jak podaje Gazeta Wyborcza, włoski rząd przygotował pomysł na ulgi podatkowe dla tych, którzy będą kupować książki. Wyjaśniono, że celem tego rozwiązania jest wsparcie czytelnictwa i przeżywających trudności księgarń, które nie należą do wielkich sieci sprzedaży.
[REPOST]
Whether you believe in Friday 13th bad luck or not, we wish you all the best and all the luck. Btw, we think the superstition about bad luck black cats were made up by white cats' gang. Just look at those pics! Black cats are no-bad-luck book lovers!
Stamp your feet via Lenore
Reading lesson via Lenore
The Sleepyhead via Tina Sandevska
Smart one via
Just sitting via
and sitting via
and still sitting via
Come, sit by via
Mark Twain’s vintage cat Bambino via
Lucky 13 via
Happy Friday the 13th and good luck! ;-)
Podczas Wrocławskich Targów Dobrych Książek ogłoszone zostały wyniki plebiscytów "Najlepsza książka na zimę" i "Najlepsza książka na Gwiazdkę". Plebiscyt organizowany był przez wortal literacki Granice.pl po raz piąty. O uznanie czytelników i jury rywalizowało kilkadziesiąt nowości wydawniczych. A więc, co warto czytać w tą mroczną porę roku?
Najlepsza książka na zimę - nagroda główna jury
Margaret Mazzantini
"Powtórnie narodzony"
Opis wydawcy: Gemma zostawia swoje wygodne, uporządkowane życie i razem z szesnastoletnim synem wsiada na pokład samolotu lecącego z Rzymu do Sarajewa. Na lotnisku czeka na nią Gojko, bośniacki poeta, przyjaciel z czasów jej pierwszego pobytu w tym mieście, przewodnik po nieznanej rzeczywistości i obcej kulturze. To dzięki niemu poznała przed laty Diega, fotografa z Genui, swą wielką miłość. Po latach wraca do Sarajewa, by zmierzyć się ze wspomnieniami, z nadzieją że u nastoletniego syna uda się jej obudzić poczucie przynależności do miejsca, w którym się urodził i które jest dla niej tak ważne.
Najlepsza książka na zimę - nagroda główna internautów
Shirin Kader
"Zaklinacz słów"
Opis wydawcy: Gdy Nina wyjeżdża do Londynu, by na prestiżowej uczelni pracować nad doktoratem o sztuce bajarstwa, nie przypuszcza, że właśnie zaczęło się wypełniać jej przeznaczenie. Wkrótce poznaje Gabriela – niezwykłego człowieka, z którym połączy ją pasja do wschodnich opowieści i wyjątkowe, uczucie. Razem przemierzają emigranckie dzielnice Londynu, zbierając opowieści ludzi z różnych stron świata. Wraz z każdą nowo zasłyszaną historią Nina uświadamia sobie jednak, że nie są to zwykłe opowiastki a jej ukochany ma wyjątkowy dar…
Zaklinacz Słów to fascynująca historia o przeznaczeniu, miłości i potędze słów. Przeplatana wschodnimi opowieściami narracja przenosi czytelnika z Londynu i Paryża do Maroka, Egiptu, Jordanii i Indii, a wszystko po to, by mógł odkryć tajemnicę niezwykłego bajarza i pozwolił spełnić się pewnej przepowiedni. To książka o sile uczucia i magii opowieści.
Najlepsza książka na Gwiazdkę - nagroda główna jury
Carla Montero
"Wiedeńska gra"
Opis wydawcy: Hiszpania, rok 1913. Młoda szlachcianka Isabel przeżywa wielki dramat: nie tylko straciła rodziców, ale też na chwilę przed ślubem zostaje porzucona przez narzeczonego. Na szczęście pomocną dłoń wyciąga do niej ciotka, austriacka arystokratka blisko związana z cesarskim dworem Franciszka Józefa.
Podróży Isabel do Austrii towarzyszą dziwne i niepokojące zdarzenia, a w pozornie spokojnym Wiedniu coraz wyraźniej czuć narastające napięcie. W powietrzu wisi wojna, której starają się zapobiec prowadzący zakulisowe rozmowy dyplomaci, podczas gdy spotykająca się potajemnie orientalna sekta dąży do jej rozpętania za wszelką cenę.
"Wiedeńska gra" to dynamiczna powieść szpiegowska w eleganckim klimacie schyłku Austro-Węgier, pełna namiętności i egzotyki, niespodziewanych zwrotów akcji oraz trudnych życiowych wyborów. Wartka, fantastyczna lektura.
Najlepsza książka na zimę - nagroda główna internautów
Istvanne Csendes
"Opowieści pod choinkę"
Opis wydawcy: W tej pełnej ciepła i dobra książce, bo przecież takie są właśnie drzemiące w niej historie, czeka na was mnóstwo miłych świątecznych przygód. A wszystko zaczęło się od tego, że pewna mała dziewczynka Ania spędzała ferie świąteczne u swoich dziadków, zupełnie tak samo jak wy nie jeden raz. W domu jej dziadków zaś był stary strych, pełen zużytych sprzętów pokrytych grubą warstwą kurzu. Na strychu tym znajdowało się jednak coś jeszcze… Jesteście ciekawi co? Na pewno tak, zatem zdradzimy wam tę tajemnicę… Spoczywały tam wspaniałe, piękne, i chyba trochę magiczne, bożonarodzeniowe opowieści. Przeczytajcie je sami. To historie ze strychu opowiadane przez jego mieszkańców: porcelanową lalkę, zaczarowaną kołyskę… i wiele innych przedmiotów, które na skrzydłach bajki przeniosą was w czasie i przestrzeni do zaczarowanej krainy marzeń.
Z książek, które zostały laureatami plebiscytu, chętnie sięgnę po Margaret Mazzantini - piękna okładka i zapowiada się opowieść dotykającą bolących spraw. Natomiast Carly Montero nie mam zaufania po "Szmaragdowej tablicy", która u nas w Misji nie otrzymala nawet rangi szeregowego. Czy ktoś coś czytał z powyższych tytułów i powie, czy warto?
Dobiega końca Rok Literatury Polskiej na Litwie, ogłoszony przez Litewski Związek Tłumaczy. Po wielu wydarzeniach, promujących polską literaturę w przekładzie na litewski, przyszedł czas na podsumowanie. Z tej okazji ogłoszono również "polską książkę wszech czasów wydaną po litewsku".
Wiele się mówi o niechęci Litwinów do tego, co polskie, ale okazuje się, że za politycznymi przepychankami nie idzie niechęć do kultury. Koordynatorka projektu, Irena Aleksaitė, zwraca uwagę też na trendy w przekładzie polskiej literatury na litewski:
Na początku XX w. najwięcej tłumaczono literaturę rozrywkową, książki miłosne. Często wznawiano wydania „Trędowatej" (powieść Heleny Mniszkówny). Dopiero potem powoli sięgnięto po klasykę polskiej literatury, a w ciągu ostatniego dwudziestolecia tłumaczy się sporo literatury współczesnej.
A dzisiaj, w 2013 roku, najbardziej popularną polską książką po litewsku jest Traktat o łuskaniu fasoli Wiesława Myśliwskiego w tłumaczeniu Kazysa Uscily. Drugie miejsce w plebiscycie przypadło Dolinie Issy Czesława Miłosza (tłum. Algis Kalėda), a trzecie - Quo Vadis Henryka Sienkiewicza (tłum.Vytautas Visockas).
Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna w Gdańsku przygotowała ranking najpoczytniejszych książek dotyczących Pomorza. Zestawienie wykonano w oparciu o system komputerowy, śledzący liczbę wypożyczeń (od 2010 r.), natomiast pod uwagę wzięto beletrystykę autorów piszących o moim regionie. Czołówka rankingu jest... dość niezwykła :)
5.
"Taniec niemiecki" Marii Nurowskiej wypożyczany był 797 razy. Autorka pisze powieście biograficzne, w "Tańcu niemieckim" nawiązuje do historii rodu von Krocków i pokazuje skomplikowane życie niemieckich rodzin na Pomorzu.
Opis wydawcy: "Ulice Monachium w Sylwestra 2000 roku. Pośród tłumu witającego nowe stulecie Eliza von Saarow, jedna z bohaterek powieści, wraca myślami do czasów młodości spędzonej na Pomorzu. Pozostawiła tam ruiny rodowej siedziby, groby przodków i wielką miłość swojego życia.Druga z bohaterek, misjonarka Marianna von Saarow, umiera w Afryce zarażona AIDS.Od czasów wojny i tułaczki te dwie kobiety dzieli rodzinna tajemnica. Czy znajdą w sobie odwagę, aby u schyłku życia się z nią zmierzyć?"
4.
"Deklinacja męska/żeńska" Hanny Cygler została wypożyczona 905 razy. Jest kontynuacja opowieści o losach Zosi Knyszewskiej. Po burzliwej miłości do Marcina, Zosia próbuje ułożyć sobie życie z innym wybrankiem. Powieść jest mocno osadzona w realiach nowej polskiej demokracji.
Z opisu wydawcy: "Nowa rzeczywistość rozczarowuje bohaterów, gdyż nie jest taką, jaką sobie wymarzyli, walcząc o przemiany w Polsce. Witek postanawia zerwać z polityką i skoncentrować się na dziennikarstwie. Nowe zajęcie pochłania go bez reszty. Czy Zosia poradzi sobie z rywalką, którą jest praca Witka i czy to jedyna konkurentka?"
3.
O czym marzą polskie pisarki? O prawdziwych mężczyznach :) a raczej to oni marzą o polskich pisarkach. Taki wniosek wysnuć moża z filmu, promującego festiwal literatury kobiecej, który odbył się w ubiegłym tygodniu w Siedlcach. Polecam, zrobione z dużym poczuciem humoru :)
Tydzień temu pisałam o finalistach konkursu eBuka 2013. Wczoraj, na Targach Książki w Katowicach, ogłoszono laureatów głównych nagród. Oto oni:
Najlepszy blog dla dorosłych:
Tramwaj Nr 4
Najlepszy blog dla dzieci i/lub młodzieży:
Półeczka z książkami
Mała eBuka - Nagroda Czytelników:
Misja K.S.I.Ą.Ż.K.A.
News o docenieniu Misji przez czytelników dał mi ogromnego kopa :) Wiecie, czasami człowieka nachodzą pewne dziwne mysli. A może nikt mnie nie czyta? A może piszę do bani? A może... Ale potem przychodzą takie momenty jak ten i znowu jestem pełna entuzjazmu i pomysłów. Dziękuję w imieniu swoim i Kasi za głosy na Misję i za kciuki i za to, że jesteście! :)
W tym roku w konkursie zostały przyznane jeszcze trzy nagrody:
Mała eBuka statystyczna
(tzn. wg liczby oddanych głosów w stosunku do odwiedzin bloga)
Książki mojej siostry
oraz
Nagrody (wyróżnienia) REDnacza:
Jakieś grypsko krąży po okolicy :( zapakowałam się więc dziś pod kołdrę i zaczęłam przeglądać wakacyjne zdjęcia. Wtem! Skąd znam ten obrazek?
Zerk na biurko. Nawet kolorystyka zgadza :)
23 września do księgarń trafi Dotyk, magiczna powieść z surowym, kanadyjskim krajobrazem w tle. Alexi Zentner podszedł mnie podstępem. Opowiada o odległych w czasie i przestrzeni wydarzeniach, a mimo to wkradł się do mego serca, do moich wspomnień, przeglądał się jak w lustrze w opowieściach, które sama słyszałam w dzieciństwie.
Pamiętam to i wiele więcej. Ale nie ja jestem narratorem Dotyku, choć widzę, że moglibyśmy sobie opowiedzieć wiele. A być może nawet nie musielibyśmy powiedzieć do siebie ani słowa.
Kiedy Stephen po latach wraca do Sawgamet, początkowo nie poznaje tego miejsca. Szczególnie, że powód jego powrotu jest bardzo smutny - chce się pożegnać z umierającą matką. Na czuwaniu przy chorej mijają dnie i noce i Stephen zaczyna czuć, że jego miejsce jest tutaj, na brzegu rwącej rzeki, na przedprożu bezkresnych lasów. Próbuje przywołać w pamięci wszystko, co usłyszał o tym miejscu od ojca, dziadka, matki. I to, czego świadkiem był sam.
O początkach osady Sawgamet, wybudowanej przez poszukiwaczy złota, krążą różne opowieści. Opowiadane z ust do ust, nabierają niewiarygodnych kształtów. We wspomnieniach Stephena spotykamy ludzi twardych i nieugiętych, którzy z ogromnym poświęceniem oswajają kanadyjską puszczę. Muszą się trzymać razem i wsłuchiwać się w jej szepty. Puszcza nęci obietnicami, poddaje próbie, wymierza sprawiedliwość.
Równowaga w świecie, przedstawionym w powieści Zentnera, przyjmuje zaskakujące oblicze. Być może człowiek jest zdobywcą i poskromicielem dzikiej przyrody, musi się jednak cofnąć przed siłami natury. Być może przynosi ze sobą własne zwyczaje, własnego boga, ale gotów jest podążyć za złotym karibu.
Dotyk jest pięknie opowiedzianą historią o miłości i przemijaniu. Można doszukiwać się w niej wątków fantastycznych, ale chciałabym wierzyć, że rzeczywistość taka właśnie jest - pełna magii. Tej rodem z wierzeń miejscowych Indian, jak i magii płynącej z ludzkich serc.
Rzadko się zdarza, żeby już sama okładka opowiadała historię. Gdy czytam "Dotyk", słyszę w głowie nie tylko głos narratora. Słyszę też szept. Hipnotyzujący. Niepokojący. Szept tego, co kryje się w śnieżycy, poza wzrokiem.
"Kiedy urodziła się Alicja, do domu Rekina zbiegło się całe stado kobiet, już składających usta do głośnego krzyku: "Jakie piekne dziecko!". Ale gdy ujrzały, że dziecko jest naprawdę piękne, nie wiedziały, co powiedzieć. Te kobiece okrzyki zachwytu mają na celu przekonanie młodych matek, że ohydne płazy, które tulą w swych ramionach, są, mimo wszystko, istotami ludzkimi i nie wyrosną na potwory; w tym jednym wypadku te okrzyki straciły swą rację."
("Pastwiska niebieskie", J. Steinbeck)
Sezon ogórkowy niby się kończy, ale nuda pracownikom Fabryki Słów chyba doskwiera nadal. No bo jak inaczej wytłumaczyć kryzys w social mediach, jaki wydawnictwo wywołało zamknięciem Forum Science Fiction Fantasy & Horror?
Przypadek ten uderzył mnie ze zdwojoną siłą. Do teraz nawet nie wiedziałam o istnieniu tego forum, a fabrykowych książek przeczytałam może z parę, samo wydawnictwo było mi dość obojętne (a są takie, których książki biorę w ciemno!). Ale jako że skilluję w temacie mediów społecznościowych i social media marketingu, sprawa mnie bardzo zainteresowała.
Uzytkownicy twierdzą, że od dłuższego czasu sygnalizowali gotowość do uniezależnienia forum i przeniesienia go do miejsca, które byłoby opłacane przez samych użytkowników. Byłoby to na rękę wydawnictwu, któremu z różnych powodów brakło chęci do dalszej pracy z forum. Rozmawiali z administracją jak z partnerem. Oczekiwali, że również zostana potraktowani z szacunkiem.
Tymczasem ktoś klika przycisk "delete". Bez uprzedzenia. Ot tak, po prostu. BO MOŻE. Nie wiem, jakie pobudki przyświecały tej osobie i czy naprawdę nie spodziewał się takiej reakcji, jaką mozemy zaobserwować teraz? A może spodziewał się, ale stwierdził "pozrzedzą i przestaną"?
Żeby uzmysłowić sobie, jak mogą się czuć wyrolowani przez wydawnictwo (ex)forumowicze, wyobrażam sobie sytuację, w której ktoś kradnie mi laptopa. Na nim mam wszystkie maile, hasła, zdjęcia z 3 ostatnich lat i pół magisterki. Brzmi jak mała katastrofa, co nie?
Dalej było już tylko lepiej. Adres forum przekierowuje do strony wydawnictwa, więc na fanpage FS przybywa pytań i słów oburzenia. I zamiast uswiadomić sobie, że popełniło się błąd, przeprosić, zaproponować jakieś rozwiązanie, wydawnictwo idzie w zaparte. Kasuje część wiadomości z fanpage, na niektóre odpowiada, inne przemilcza. W sumie, nie wiem, co gorsze.
Bo arogancja administracji fanpage FS jest wręcz uderzająca. Wydawnictwo pozwala sobie na ironiczne odpowiedzi, aluzje i docinki pod postami oburzonych fanów. Tak - FANÓW. Nie ludzi z ulicy, co w polskiej rzeczywistości może byłoby bardziej do przyjęcia (typu: nie znam cię, to mam cię w dupie), ale ludzi, którzy tworzą bardzo zgraną społeczność miłośników fantastyki oraz grono stałych czytelników FS. I jest to grono bardzo aktywne, o czym świadczą chociażby wszelkiego rodzaju -cony. Są to w większości ludzie oddani sprawie, wierni wyznawcy tego gatunku literackiego.
Żeby mieć wiernych i zaangażowanych fanów, liczne marki inwestują grube pieniądze w działania marketingowe, również w mediach społecznościowych. A tu proszę. Wydawnictwo ma ich niejako z rozpędu, bo specjalizuje się w wydawaniu fantastyki. Miała rację babcia, gdy mówiła: nie doceniasz tego, co łatwo przyszło. Inaczej tego nie mogę wytłumaczyć.
Oh, wait. Mogę. Rażącą niekompetencją osoby lub osób, które odpowiadają za komunikację wydawnictwa w miediach społecznościowych. Do tego, dochodzą mnie głosy, że to nie pierwsza PRowa wpadka tego wydawnictwa. Tylko czy w momencie, gdy się narzeka na spadek czytelnictwa, na spadek sprzedaży książek, wydawnictwo stać na robienie takiego smrodu? Nawet, jeżeli jest krótkotrwały, nie ma żadnego uzasadnienia dla takiego postepowania.
Polecam Fabryce Słów pogooglać hasło "zarządzanie kryzysem w social media" i wyciągnać wnioski.
P.S. Sprawa z forum opisana została na Wykopie oraz na Portalu księgarskim.
Edit: Przed chwila (kilka godzin po publikacji tekstu) Fabryka Słów przeprosiła za nagłe usunięcie forum.